Pan Lodowego Ogrodu, Tom 1 - Jarosław Grzędowicz

Pan Lodowego Ogrodu, Tom 1 - Jarosław Grzędowicz


Wybór książki, którą postanowiłam dzisiaj zrecenzować, nie jest dziełem przypadku.

Stwierdziłam bowiem, że poruszę temat tytułu, który rozbudził we mnie niejako coś, co myślałam że już dawno temu wygasło - ogromną miłość do gatunku fantasy. Nie zrozumcie mnie źle, po tego typu książki sięgam bardzo często, choć nie wywołują we mnie tak dużej ekscytacji, jak niegdyś. Na pewno wielu z Was spotkało się z uczuciem nostalgii - a to na wspomnienie o jakichś przyjemnych rzeczach towarzyszących naszemu dzieciństwu, a to wracając myślami do odczuć płynących z pierwszego razu, gdy oglądaliśmy ulubiony film. Coś takiego towarzyszyło mi właśnie podczas czytania Pana Lodowego Ogrodu autorstwa Jarosława Grzędowicza. Tak, absolutnie wstyd mi się przyznać, że nigdy wcześniej nie miałam okazji zapoznać się z tym tytułem. Po prawdzie miałam kilka podejść, jednak z przyczyn, których w tej chwili kompletnie nie pamiętam, zawsze kończyłam na pierwszym rozdziale książki. Przełamałam się jednak, a to za sprawą naprawdę niesamowitego wydania, jakie Fabryka Słów ukazała w ostatnim czasie. 


Pod kątem fabuły, muszę przyznać, że w "Panie Lodowego Ogrodu" mamy do czynienia z kreacją co najmniej nieoczywistą. Z jednej strony książka otwiera się w momencie, w którym główny bohater - Vuko Drakkain przebywa na statku kosmicznym wraz z członkami swojej załogi, by chwilę później trafić na zupełnie obcą planetę znajdującą się w czasach zbliżonych do średniowiecza w celu odnalezienia członków zaginionej ekspedycji, która wyruszyła badać jedną z planet, gdzie tętni życie i zamieszkana jest przez istoty bardzo zbliżone do ludzi. Piszę oczywiście mocno ogólnikowo, ponieważ absolutnie nie chcę zdradzić jak toczy się ta historia, jednak możecie spodziewać się ogromnej dawki zaskoczenia. 


W jednej chwili autor przenosi nas z klimatów rodem ze science-fiction do fantastyki pełną gębą. Wraz z Drakkainem będziemy mieli okazję odkryć świat niezwykle barwny, wielowymiarowy i w pewnych momentach testujący granice naszej wyobraźni. Na tej planecie nic nie jest oczywiste. Dobro miesza się ze złem, tworząc świat w barwach szarości. Sukces szybko zasłaniany jest gorzkim smakiem porażki, pokazując czytelnikowi, że nie na wszystko można mieć wpływ i czasami jedyną słuszną opcją jest odpuścić. Jarosław Grzędowicz doskonale żongluje kreacją różnorakich ludów oraz ich zupełnie odmiennego podejścia do życia dając nam możliwość spojrzenia na różne “prawdy”, mącąc nam tym samym w głowie, czy aby na pewno rozwiązania z pozoru praworządne zawsze będą działaniami dobrymi dla ogółu. Sam styl pisania jest również przyjemny w odbiorze - brak tu udziwnionych zwrotów, język jest przystępny a czasami pojawiający się język techniczny jest bardzo szybko wyjaśniany różnego rodzaju wtrąceniami i anegdotami protagonisty. Akcja trzyma nas cały czas w napięciu oferując naprawdę solidne cliffhangery, które sprawiły, że nie jeden raz zamarłam z szeroko otwartymi ze zdziwienia ustami. 


Nic więc dziwnego, że w takiej sytuacji jedyne co mogę zrobić, to Wam owy tytuł polecić. Sama ogromnie żałuję, że sięgnęłam po tę książkę tak późno, choć z drugiej strony bardzo się cieszę, gdyż zbudziła ona we mnie coś, co myślałam, że już dawno temu wygasło, a dobrze jest jednak być od czasu do czasu miło zaskoczonym.


Krew, pot i piksele - Jason Schreier

Krew, pot i piksele - Jason Schreier


Gry komputerowe towarzyszą mi od kiedy tylko sięgam pamięcią. Była to dla mnie jedna z najmilszych rozrywek dzieciństwa i niesamowicie relaksujące oderwanie od rzeczywistości już w czasach dorosłych. Muszę przyznać, że aż do teraz czuję dreszczyk emocji, gdy ogrywam nowe tytuły. Z biegiem lat zaczęłam zastanawiać się nad tym, jak ten rynek funkcjonuje. Chłonęłam nie tylko informacje czysto marketingowe, ale i sposoby, w jaki poszczególne pozycje są produkowane. Były to czasy, które znacząco wpłynęły na ścieżkę, jaką podążam w dniu dzisiejszym, ponieważ to właśnie gry zaczepiły we mnie pasję do programowania i rozwiązywania skomplikowanych problemów. Pikselowe światy niosą za sobą tonę rozrywki, acz żeby osiągnąć taki efekt, często przypłacane są tysiącami godzin poświęconych na ich stworzenie. Mało kto zdaje sobie tak naprawdę sprawę, jak wiele czasu potrzeba na ten żmudny proces, gdyż jest to skomplikowana struktura stworzona przez dziesiątki, czasami setki osób. Zapewne gdyby nie ten wysiłek, wiele z nich nigdy nie ujrzałoby światła dziennego i pewnie wiele obiecujących tytułów właśnie z powodu tych braków przepadły bezpowrotnie w eterze.

Dziś jednak będzie o pozycjach udanych. Ba, o wielkich, popularnych tytułach, które porwały miliony i dały początek wielu aktywnym społecznościom oddanych fanów. Wydawnictwo SQN wydało bowiem książkę "Krew, pot i piksele. Chwalebne i niepokojące opowieści o tym, jak robi się gry", będącą zbiorem relacji twórców produkcji wszelkiej maści o czasach ich powstawania.  Przeczytamy o grach takich jak Diablo III, Pillars of Eternity (które ogromnie wam polecam), a nawet o trzecim Wiedźminie. Poznamy oczywiście zarówno jasne, jak i ciemne strony pracy w studiach developerskich i to przeładowane masą smaczków oraz szokujących informacji.

Krew, pot i piksele okazała się być naprawdę dobrym wprowadzeniem do tajników funkcjonowania rynku gier. Jason Schreier dokładnie tłumaczy, jak wygląda proces produkcji i dlaczego jest tak skomplikowany. Opowiada również, co może niektórych zaskoczyć, jak istotna jest opinia klienta i  dlaczego nawet jeden głos może zaważyć na sukcesie całego przedsięwzięcia. Wszystko to oparte jest na opowieściach osób bezpośrednio biorących udział w tworzeniu popularnych tytułów. Będziemy uczestniczyć zarówno w szalonym pędzie narastających deadlineów, jak i powolnym, produktywnym planowaniu kolejnych sekwencji. Razem z bohaterami opowieści przyjdzie nam przeżywać emocje towarzyszące podczas godziny zero, jak i z satysfakcją poczytamy o zbieraniu plonów po ciężkiej pracy. Bo Krew, pot i piksele jest właśnie tym - ogromną satysfakcją. Jason Schreier ma bowiem niezwykły talent do opisywania wydarzeń. Jednocześnie robi to zwięźle, nie pomijając istotnych szczegółów. Nic w końcu dziwnego, mamy przecież do czynienia z redaktorem jednego z największych serwisów na świecie traktujących o grach, czyli Kotaku. W całej książce, chyba jednak najbardziej rozłożył mnie na łopatki rozdział o Stardew Valley, gdzie twórca przez kilka lat był na utrzymaniu własnej dziewczyny, by tylko ukończyć tworzenie swojego dzieła. Symulator farmy ostatecznie przyniósł ogromny sukces, bo Eric Barone stał się zaraz po premierze milionerem, co jednak ostatecznie doprowadziło mężczyznę do załamania nerwowego. Z jednej strony ironia losu, z drugiej mam ogromny szacun do jego partnerki za wytrwałość.

Koniec tego dobrego, bo zaraz opowiem Wam dosłownie wszystko! A trudno się powstrzymać przy tak dobrych opowieściach, krążących mi ciągle po głowie. Zabawne, ale chyba książka o tworzeniu gier znajdzie się w mojej topce najlepszych pozycji 2018 roku. Cóż, z drugiej strony to nic dziwnego, biorąc pod uwagę fakt, jak wyśmienicie tytuł ten został skrojony. Ogromnie, ogromnie go Wam polecam i to szczególnie tym, którzy zawsze część siebie zostawiają w zapierających dech historiach fantastycznych, pikselowych światów.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu



W obliczu rasizmu - Wszystko, czego pragnęliśmy, Emily Giffin

W obliczu rasizmu - Wszystko, czego pragnęliśmy, Emily Giffin



Dziś będzie nieco inaczej, niż zazwyczaj. Wydawnictwo Otwarte, przy okazji premiery nowej książki Emily Griffin "Wszystko, czego pragnęliśmy", postanowiło rozpocząć akcję, mającą na celu poszerzanie świadomości internautów o różnych odcieniach przemocy. Jako, że tego typu inicjatywy jak najbardziej popieram, z miłą chęcią postanowiłam wypowiedzieć się na temat kilku konkretnych wycinków ze stronic wspomnianego tytułu, wobec których trudno jest przejść obojętnie, nie wyciągając przy tym pewnych wniosków. Autorka stworzyła bowiem książkę o bardzo aktualnym przesłaniu, z ogromną dozą mądrości i niezwykle delikatnym, acz dobitnym ukazaniem prawdziwej twarzy molestowania oraz rasizmu. Cóż więc ma nam do powiedzenia Emily Griffin?

"(...)Plus ten chamski tekst o zielonej karcie. Kiedy go zobaczyłam, pomyślałam o państwu Sayedach, którzy mieszkali obok nas i byli chyba najmilszymi ludźmi, jakich mogłabym sobie wyobrazić. Kilka lat temu dostali obywatelstwo (podczas ceremonii zajmowałam się ich malutkim dzieckiem), a mimo to w okolicy zawsze znalazło się kilku kretynów wrzeszczących „muzułmanie do domu” i tym podobne świństwa. Na szczęście w sąsiedztwie mieszkało też
sporo naprawdę świetnych ludzi – w tym kilkoro artystów i muzyków – którym takie obraźliwe, fanatyczne odzywki nigdy nie przyszłyby do głowy".

Przyznam, ze sytuacja z tego przykładu jest chyba najczęstszą i najbardziej absurdalną ze wszystkich, które zachodzą szczególnie w naszym kraju. Bardzo często zdarza się, że osoby innej narodowości są piętnowane tylko i wyłącznie ze względu na sam ten fakt. Zazwyczaj agresywny odbiór takich ludzi nie ma absolutnie żadnego uzasadnienia. Jesteś inny? To wypad. Agresorowi nie potrzeba tak naprawdę powodu. Napiętnuje obcokrajowców dla samej przyjemności ze zwracania uwagi, że jest inny. Jest to niezwykle bolesne, ponieważ często cierpią na tym niewinni, naprawdę dobrzy ludzie, którzy tak samo jak my chcą prowadzić szczęśliwe, spokojne życie. Nie mniej, o ile zgadzam się z przesłaniem z tego fragmentu, o tyle nie podoba mi się wskazywanie, że szczególnie osoby wykształcone i w pewien sposób rozwinięte intelektualnie nie mają skłonności do rasizmu. Rasizm ma wiele twarzy i można go doświadczyć w każdym środowisku, nawet wśród niezwykle inteligentnych ludzi. Często bywa tak, że to właśnie powszechne autorytety mają tego typu skłonności. Pamiętajcie - nie ważne jak "wielki" jest dany człowiek, jeżeli gardzi ludźmi ze względu na ich odrębność. Każdy, absolutnie KAŻDY powinien być traktowany z szacunkiem, niezależnie od tego, czy ma inny kolor skóry, czy też wyznaje inną religię.

"Przez cały wieczór Lyla błagała mnie, żebym, jak to określiła, „nie wkopał Fincha”. Wyciągała wszelkie możliwe argumenty. Że przesadzam. Że Finch to ogólnie miły chłopak i czy naprawdę chcę zrujnować mu przyszłość. (Owszem, chciałem). Że jeśli „zrobię z tego nie wiadomo jaką aferę”, to skutek będzie taki, że jeszcze więcej osób zobaczy zdjęcie, a ona może nawet mieć kłopoty w szkole, kiedy się wyda, że piła na imprezie. (Tym akurat prawie mnie przekonała, uznałem jednak, że sprawiedliwość wymaga poświęceń). Udałem, że zamierzam się zastanowić, ale kiedy w poniedziałek rano wjechaliśmy na kolisty podjazd przed szkołą, na którym aż roiło się od tych bezczelnych, bogatych dzieciaków, wiedziałem już, że za cholerę nie odpuszczę. Czego bym ją nauczył na temat szacunku do samej siebie?"

Ten konkretny cytat podnosi mnie na duchu za każdym razem, kiedy go czytam. Dlaczego? Bo niesamowicie uświadamia, jak ważną rolę ma podejście rodzica i jak może on zmienić sposób myślenia czytelnika, szczególnie takiego, który posiada lub będzie posiadać własne pociechy. Może żeby było Wam łatwiej zrozumieć sytuację, nakreślę nieco obraz. Mamy tu przykład dziewczyny, która została w pewien sposób napiętnowana przez kolegę ze szkoły. Lyla za wszelką cenę nie chce, by w sprawę ingerował jej ojciec, ponieważ, UWAGA! Lyla czuje się częściowo winna. Dokładnie tak, jak przeczytaliście. Ofiara czuje się winna z powodu konsekwencji, które poniesie oprawca. Najbardziej przerażający jest fakt, że jest to praktycznie codzienność. Może i nie obrazowana w ten konkretny sposób, ale przyznajcie, ilu z was usłyszało, że jak doniesiecie na osobę robiącą komuś jakąś nieprzyjemną rzecz, to będziecie konfidentami? Za każdym razem wpajany jest nam jakiś przedziwny wzorzec, że winną nie jest osoba stwarzająca zagrożenie, tylko osoba otwarcie o nim mówiąca i piętnująca je. Mało się słyszało o ofiarach gwałtów, które same sobie były winne? W końcu po co biegła po parku wieczorem? Czemu ubrała spódnicę? Szkoda, że nikt nie zadaje pytania - dlaczego oprawca to zrobił? Dlaczego dla swojej chorej, chwilowej przyjemności postanowił nieodwracalnie zniszczyć komuś życie? Dlatego pamiętajcie, kochani, że ofiary NIGDY nie są winne. Winni są oprawcy. Zawsze.

"Trudno powiedzieć, od czego się zaczęło, ale sama z pewnością nie byłam bez winy. Pomyślałam o godzinach spędzonych na błahostkach, które stały się nieodłączną częścią mojego życia. Spotkania i przyjęcia, wizyty u kosmetyczki i na siłowni, tenis i lunche, i wreszcie, owszem, cenna praca charytatywna. Tylko czemu to wszystko służyło? Czy miało teraz jakieś znaczenie? Co mogło być ważniejsze niż rozmowa z synem o szacunku wobec kobiet i przedstawicieli innych kultur czy ras?"

To już ostatni, lecz nie mniej ważny od reszty cytat. Być może to, na jakich ludzi wyrastamy nie mają do końca wpływu rodzice, bo nie oszukujmy się, wchodząc w wiek nastoletni bardzo się od nich odcinamy. Wtedy ma na nas wpływ otoczenie i to pod jego naporem często jesteśmy mniej lub bardziej kształtowani. Zalążek jednak faktycznie stanowi relacja i wzorce ukazane nam przez rodziców. Niezwykle ważna jest rozmowa, często na tematy bardzo dla nas, dorosłych oczywiste. Dzieci jednak często widzą to inaczej. Często pewne przemyślenia są przez nie wyolbrzymiane, czy przekręcane, dlatego też trzeba zachować pełną czujność nad ich rozwojem. Jasne, każdy z wiekiem zyskuje swój rozum, jednak kto wie, być może jedna rozmowa, na z pozoru nieistotny, wielokrotnie wałkowany temat pozwoli nie tylko się nam zbliżyć, ale i uniknąć tragedii?


Mogłabym zapewne pokazywać jeszcze wiele przykładów ukazanych na łamach książki Emily Griffin, jednak wolę zostawić Was z pewnym niedosytem, który sprawi, że po nią sięgniecie. Warto bowiem poświęcić te kilka godzin na zaznajomienie się z fabułą wykreowaną przez autorkę, gdyż jest to naprawdę wartościowa pozycja, pozwalająca nie tylko zastanowić się nad tą tematyką ale i otwarcie i głośno o niej porozmawiać. A skoro o tym mowa - czy Wy również mieliście okazję spotkać się z przejawami rasizmu w Waszym najbliższym otoczeniu? Co sądzicie o tej niezrozumiałej fali nienawiści wobec mniejszości?

Za książkę dziękuję wydawnictwu











Ostatni namsara, Kristen Ciccarelli

Ostatni namsara, Kristen Ciccarelli





Asha to imie, które wywołuje strach wśród mieszkańców Firgaardu. Jest w końcu Iskari, będącą ucieleśnieniem gniewu i zniszczenia. Dziewczyna poznaczona wieloma bliznami od smoczego ognia skrywa jednak swą prawdziwą twarz, bowiem za wszelką cenę stara się zetrzeć swe dawne grzechy. W końcu lepiej, by wszyscy się bali, niż potępiali i szydzili, a w końcu tak to wszystko mogło się skończyć. Popełniła czyn straszny, w wyniku którego zginęły tysiące niewinnych ludzi, a teraz stara się odkupić nie tylko w oczach innych, lecz i swych własnych, robiąc to, co wychodzi jej najlepiej, czyli polując na mityczne smoki. Jednym z ostatnich czynów, by pozbyć się wstydliwej przyszłości jest poślubienie kogoś, kogo nie kocha. Los daje jej jednak inne wyjście, gdyż może oczyścić się z zarzutów pozbywając się sprawcy wszystkich tych cierpień - Kozu, najpotężniejszego z żyjących smoków. Czy będzie to jednak podróż jedynie po zemstę?

Ależ się stęskniłam za typową fantastyką! Taką klasyczną, o poważniejszym tonie i naładowaną treścią, nad którą trzeba się zastanowić. Nic więc dziwnego, że gdy tylko usłyszałam pierwsze opinie o nowej książce Kristen Ciccarelli to skuszona pozytywnym odzewem postanowiłam po nią sięgnąć. Było to nie lada wyzwanie po strasznie długim czasie czytania praktycznie samych młodzieżówek, ale nie powiem, warto było się przegryźć przez początek, by doświadczyć tej historii. Styl wypowiedzi bije po oczach podobieństwem do klasycznego fantasy znanych twórców i muszę przyznać, że przyjemnie się to czytało, tym bardziej że tego typu kreacja zdaje się powoli zanikać na rzecz prostych, niewymagających myślenia form.

Tytuł wyładowany jest intrygą typową dla królewskiego dworu, obleczoną baśniowym klimatem pełnym fantastycznych bajań. Autorka wykreowała bowiem świat, w którym legendy naprawdę żyją. Żyją w ludziach i to oni opowiadając je budzą dawne dzieje do życia. Nie jest to jednak nic dobrego, bo snucie ich przyciąga to, co niebezpieczne i łaknące mocy, jakie w sobie drzemią - smoki. Gady przedstawione są w sposób rewelacyjny. Z jednej strony wielkie i majestatyczne, z drugiej z typowymi ludzkimi cechami, będącymi ich największą zgubą, czym autorka ponownie skradła moje serce, bo w końcu taki obraz tych potężnych stworzeń często pojawia się w klasyce gatunku. Warto wspomnieć, że opowieści pełnią jednak o wiele większą rolę w tej książce. Prócz oczywistej mocy, jaką potrafią obdarzyć, są też nierozłączną częścią opowiadanej przez autorkę historii, dlatego też co rozdział możemy uświadczyć przyozdobione misternymi rycinami legendy o dawnych dziejach świata i faktach historycznych, wyglądających niczym strony wydarte z zakazanej księgi.
Do samych bohaterów ogólnie nie miałam też zastrzeżeń poza jedną, jedyną osobą. Totalnie nie potrafiłam znieść kuzynki głównej bohaterki i za każdym razem, gdy tylko się pojawiała, wszystko w środku mnie skręcało. Miałam dziwne wrażenie, że opowieść zdecydowanie traci na jej obecności, a to przez głupie sytuacje, czy idiotyczne pytania, na które zresztą znała odpowiedzi.

Tak, jak miałam okazję wspomnieć wcześniej, mało ostatnio mamy na rynku wydawniczym porządnej, zagranicznej fantastyki od nowych twórców. Wiadomo, starzy wyjadacze w dalszym ciągu nas zadowalają, jednak z przyjemnością sięga się po nowe nazwiska na sklepowych półkach. W końcu przyjemnie poznaje się świeże punkty widzenia na, bądź co bądź wykorzystane już motywy i daje się zaskoczyć zupełnie nowymi koncepcjami. Ostatni namsara jest zdecydowanie jedną z takich pozycji i jeżeli wam również brakuje oldschoolowych klimatów, to polecam się w nią niezwłocznie zaopatrzyć.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu


Przesilenie, Katarzyna Berenika Miszczuk

Przesilenie, Katarzyna Berenika Miszczuk




W końcu, po długim czasie oczekiwań Katarzyna Berenika Miszczuk wydała ostatni już tom cyklu Kwiat Paproci. Przyznam, że żegnam się z tą serią z lekkim smutkiem, bo zapałałam niemałą sympatią do Bielin i jego mieszkańców. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo w zamian otrzymaliśmy naprawdę zgrabnie domknięty wątek. Teraz pewnie nurtuje Was pytanie, czy czwarta część dorównała poprzednim? A może przekreśliła urok  pozostałych dzieł autorki?

Po wydarzeniach, które miały miejsce w Żercy, Gosława stara się za wszelką cenę przekonać Mieszka, że to właśnie z nim zaszła w ciążę. Na domiar złego wizyty Swarożyca stają się co raz częstsze i dziewczyna zdaje sobie sprawę, że już niedługo będzie musiała oddać mu obiecaną przysługę. Czy w całym tym natłoku niespodzianek i zawirowań uda się jej znów przechytrzyć bogów?

Tradycyjnie, jak na tę serię przystało, bawiłam się wręcz znakomicie. Akcja żwawo zmierzała ku końcowi, nie dając ani chwili na nudę. W końcu prócz oczywistego wątku głównego, wplecionych zostało również wiele innych ciekawych wydarzeń pobocznych, które w swej komiczności potrafiły doprowadzić człowieka do łez. Gosława nic a nic się nie zmieniła. Dalej jest tą samą niezrównoważoną i lekkomyślną osobą. Czasami miałam nawet wrażenie, że autorka specjalnie pisała książkę w taki sposób, byśmy wiedzieli więcej od samej głównej bohaterki i kręcili głową z niedowierzaniem, że jeszcze sama na dane wnioski nie wpadła. Fabuła została poprowadzona pierwszorzędnie. Wszystkie wątki zostały nareszcie zadowalająco pozamykane. Pozostał jedynie lekki niedosyt, bo tytuł kończy się w takim momencie, że z jednej strony wiemy, że nie ma co więcej drążyć tematu, a z drugiej to poczytałoby się jednak o kolejnych perypetiach Gosi.

Przesilenia chyba nawet nie muszę tym razem jakoś szczególnie podsumowywać, w końcu ostatnia część sama w sobie jest obrazem całego dorobku pisarki.  To niesamowita książka, o jeszcze bardziej niesamowitym zakończeniu i z pewnością każdy, kto czytał pozostałe dzieła Katarzyny Bereniki Miszczuk nie będzie zawiedziony i tym razem. Słowiański świat pochłonął mnie bez reszty, a rytuały i obrzędy dodały książce jeszcze więcej charakteru. Dzięki tej serii legendy dostały nowe życie, ukazując w naszych głowach małe ziarenko swej dawnej świetności.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu






Shinrin-yoku. Sztuka i teoria kąpieli leśnych, dr Qing Li

Shinrin-yoku. Sztuka i teoria kąpieli leśnych, dr Qing Li




W dobie pośpiechu i wiecznego gonienia za ustalonym celem, ludzie zgubili gdzieś umiejętność wyciszenia i doceniania otaczającego ich świata. Nic dziwnego, przy obecnym tempie życia, ciężko jest w końcu utrzymać się na powierzchni i żeby coś osiągnąć, faktycznie trzeba wykorzystać maksimum swojego czasu. Z tego wszystkiego zapominamy o błogości młodych lat, gdy potrafiliśmy tak po prostu leżeć na trawie i obserwować niebo. Kiedy wszystko wydawało się proste, kiedy dołki były przejściowe, a nie ciągnęły się tygodniami i człowiek tak zwyczajnie czuł się lepiej. Nigdy nie zastanawiałam się skąd może to wynikać, aż do momentu, gdy sięgnęłam po Shinrin-Yoku.

Shinrin-Yoku ciężko jest uplasować w jakimś konkretnym typie literackim. To zarówno poradnik, jak i zbiór krótkich opowiadań badanych osób na temat obcowania z drzewami i praktyką spacerów leśnych. Czym konkretnie są kąpiele leśne? To najzwyczajniejsze, bezpośrednie obcowanie z naturą. Autor stara się nam uświadomić, jak wielką rolę w życiu człowieka odgrywają lasy i jak pozytywnie potrafią wpłynąć na odporność i samopoczucie. Opowiada, jak za sprawą zwyczajnych kilkugodzinnych wypraw nasze zdrowie może polepszyć się na miesiące, chroniąc nas tym samym przed wieloma poważnymi chorobami.Posiada w sobie również ogrom informacji naukowych, których nie powstydziłaby się żadna poważna książka przyrodnicza. Znajdziemy tu wykresy, obliczenia oraz badania statystyczne przedstawiające jak ważnym elementem naszego życia jest praktykowanie metod doktora Qing Li.

Nie martwcie się jednak, że może być w związku z powyższym trudna w odbiorze - absolutnie! Wszystko podane jest jak na tacy i będące zrozumiałym nawet dla największego laika. Dzieje się tak za sprawą rozlicznych przemyśleń i wplatanych opowieści z życia autora. Do tego wszystkiego konstrukcja stron jest niesamowicie przejrzysta. Czcionka jest dość spora, a tekstu mało, pozwalając tym samym skupić się na konkretach i przesłaniu oraz wczuć się w zapierające dech w piersiach fotografie. Bardzo ucieszył mnie fakt, że prócz oczywistego obcowania z lasem, zostały przedstawione metody domowe, dla osób które faktycznie czasu nie mają. Wszystko jak widać da się obejść i nawet we własnym zaciszu możemy wdrażać wskazówki doktora.

Shinrin-Yoku to książka, obok której ciężko jest przejść obojętnie. Pięknie zaprojektowana okładka i zdjęcia pojawiające się praktycznie na każdej stronie potrafią zwrócić uwagę potencjalnego czytelnika. Ciężko mi jej nie polecić, niesie ze sobą w końcu wielki bagaż wiedzy teoretycznej i praktycznej, nawet z zakresu prawidłowego oddychania. No nic, pozostaje mi zacząć wprowadzać pewne zmiany w życie i przekonać się na własnej skórze, czy kąpiele leśne mają tak zbawienny wpływ, jak zapewnia dr Qing Li.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu


Bad Boy's Girl 2, Blair Holden

Bad Boy's Girl 2, Blair Holden




Jadąc na fali mojego absolutnego zauroczenia książką Bad Boy's Girl, postanowiłam od razu sięgnąć po część drugą. Po tak drastycznie uciętym zakończeniu, intensywnie oczekiwałam przesyłki od wydawnictwa i z zapałem spałaszowałam całość w jeden dzień. Gdy emocje w końcu opadły i zaczęły pojawiać się pierwsze wnioski, były one niestety słodko-gorzkie.

Po burzliwych wydarzeniach wieńczących część pierwszą, Tessa i Cole wyruszają na upragnione studia. Wielka miłość trwa nadal i z pozoru nic nie jest w stanie jej zachwiać. Dawne demony nie dają jednak za wygraną i pozornie idealny związek zostaje poddany nowym próbom. Para za wszelką cenę szuka sposobów na połączenie dwóch tak różnych światów, jednak czy jest to możliwe? Jak wiele może wytrzymać relacja w obliczu strachu przed zranieniem i porzuceniem? Nastolatkowie postanawiają raz jeszcze walczyć o wspólną przyszłość, na przekór wszystkiemu i wszystkim. 

W dalszym ciągu chciałabym podtrzymać moje stwierdzenie, że książki zostały bezsensownie podzielone, bo w połowie lektury dopiero zaczyna się faktycznie drugi tom i przez to raz jeszcze dostajemy przypomnienie sytuacji, z którymi dopiero co mieliśmy styczność, co jest delikatnie mówiąc dziwaczne. Tak samo przebieg fabuły zbytnio nie różni się od poprzednika. Dalej nie jest to coś ambitnego i lawiruje w dość przyziemnych tematach, ale ciągle wywołuje przyjemne emocje podczas lektury. Na pocieszenie, w końcu dostajemy porządnie zamknięte zakończenie, mające ręce i nogi, a oczekiwanie na kolejną część nie jest aż taką męczarnią. 

Bad Boy's Girl 2 nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia, jak poprzednik. Dostaliśmy praktycznie to samo i szczerze mówiąc niewiele się tu dzieje. Cały czas wałkowany jest ten sam problem, który powoli zaczyna wychodzić bokiem. Jasne, spotykamy na swojej drodze nowych bohaterów, dostajemy nowe sytuacje, ale gdzieś z tyłu głowy chodzi myśl, że jednak dalej jest to zupełnie to samo, ale w innej oprawie. W dalszym ciągu, książka jest poprawna ale tym razem brakuje jej tego "czegoś", co może przyciągnąć czytelnika. Odnoszę nawet wrażenie, że albo gra ona niejako rolę wypełniacza do kolejnej odsłony cyklu, albo autorka stworzyła tasiemca, który na dłuższą metę nie będzie miał już nic więcej do zaoferowania. 

Czy zatem warto sięgać po kolejny tom? Czy może jest w nim coś dobrego? Z pewnością ogromy plus mogę przyznać kreacji postaci. Widać, że bohaterowie w wyniku pewnych wydarzeń dojrzewają, a ich charakter ewoluuje. Oczywiście wszystko okraszone jest odpowiednią dozą realizmu, dzięki czemu nie uświadczymy nagłych transformacji Tessy w twardą babkę, a Cole nie stanie się facetem bez przeszłości. To jedno sprawia, że totalnie nie skazuję na skreślenie całej opowieści i daję jej szansę na poprawę w trzeciej części, która pojawi się już niebawem.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu



Bad Boy's Girl, Blair Holden

Bad Boy's Girl, Blair Holden





Nigdy nie byłam jakoś specjalnie przekonana do dzieł wywodzących się z zyskującego na popularności serwisu Wattpad. Zazwyczaj po kilku stronach albo umierałam z nudów albo kończyłam plaskając się w czoło ze zdumienia, jak można takie szroty przepuszczać do druku. Dla niewtajemniczonych, Wattpad jest stroną, gdzie dosłownie każdy może opublikować własną książkę - w całości, lub częściach i na postawie polubień czytelników otrzymują odpowiednie miejsce w rankingu. W ten sposób powstała spora społeczność aktywnie działających tam, aspirujących pisarzy. O ile ten pomysł bardzo mi się podoba, bo popularyzacja tego typu inicjatyw jest jak najbardziej rzeczą pozytywną, to niestety łatwo o natrafienie na koszmarek, którego później nie da się odzobaczyć ( przykładem mogą być te wszystkie dziwaczne fanowskie opowiadania o członkach boys bandów). Nie powiem, Bad Boy's Girl zapewne w którąś z tych specyficznych nisz trafia, ale mimo wszystko całkiem ładnie wybiła się na tle Wattpadowych cudaków. Dlaczego?

Tessa zdecydowanie nie jest osobą, o której można by powiedzieć, że miała życie usłane różami. Trudne dzieciństwo, pełne szyderstw ze strony rówieśników odnośnie jej obfitej tuszy skutecznie stłamsiło poczucie własnej wartości dziewczyny. Na domiar złego Jason, którego od zawsze darzyła uczuciem widzi w niej jedynie przyjaciółkę, a jego przyrodni brat Cole jest największym utrapieniem na świecie, starającym się za wszelką cenę obrzydzić jej egzystencję. Później wcale nie jest lepiej - zostawia ją najlepsza przyjaciółka Nicole, stając się nagle jej największym oprawcą. Co gorsza, zaczyna chodzić z obiektem westchnień Tessy. Akcja rozgrywa się w ostatniej klasie szkoły średniej, gdy nastolatka marzy jedynie o tym, aby szkoła dobiegła już końca i robi absolutnie wszystko, by pozostać niezauważoną. Niestety, przyszłość ma dla niej inne plany i stawia na jej drodze osobę, której miała nadzieję już nigdy nie zobaczyć. Cole Stone wraca do miasta po kilkuletnim pobycie w szkole wojskowej i wszystkie dawne koszmary znów mogą wrócić do porządku dziennego. 

Ok, uściślijmy sobie jedno - nikt mi nie płacił, ani nie stał nade mną z biczem, kiedy pisałam ten tekst. Skąd w ogóle takie stwierdzenie? Bo muszę się Wam przyznać, że tytuł ten mi się...spodobał. Sama bym się nigdy nie spodziewała po sobie takich słów, na temat niesamowicie schematycznej książki z tak stereotypowym przebiegiem fabuły. No bo hej, co jest bardziej oczywistego od wroga, który nagle w magiczny sposób staje się obiektem westchnień? A tu klops, bo wszystko jest opisane tak konkretnie, z porządnym uzasadnieniem poszczególnych wydarzeń, że aż mam ochotę klaskać. Może to syndrom sztokholmski? Bo jak inaczej opisać fakt, że typowe romansidło mogło tak bardzo zaangażować mnie emocjonalnie? Znów czułam się jak podjarana nastolatka i przeżywałam wszystko na równi z główną bohaterką, choć dramatyzmu tu nie ma za wiele.

Postaci nakreślone są poprawnie. Nigdzie nie uświadczymy przesady czy wyolbrzymienia pewnych wzorców -  ot, zwykli ludzie z równie zwykłym życiem. Jak dla mnie to właśnie ta kwestia jest największym urokiem tego tytułu, bo pozwala on odpocząć od przesadzonych bohaterów, w ostatnim czasie nagminnie tworzonych przez pisarzy. Według mnie, to właśnie normalność jest czymś pożądanym bo właśnie z nią najlepiej nam się utożsamia. Co do samej akcji, jest dość liniowa i oczywista, aczkolwiek satysfakcjonująca i dająca czytelnikowi dokładnie to, czego oczekuje. Niestety największą wadą jest zakończenie i to nie ze względu na fakt, że zostało ono źle napisane, ale dlatego, że go zwyczajnie nie ma. Jak do tego doszło? Za sprawą specyficznej struktury Wattpadowych książek, które są wydawane często rozdziałami, trudno jest nie stworzyć po druku kolosa. Tak było i w tym przypadku, bo rozdziałów jest mnóstwo, co przełożyło się na dość grubą książkę, nie mieszczącą całej treści, w wyniku czego wydawnictwo zostało zmuszone do ucięcia fabuły w dziwnym miejscu. Lekki niesmak pozostał, tym bardziej że kontynuacja ma kawałek części pierwszej i resztę części drugiej. Może jednak lepiej byłoby stworzyć tomiszcze, ale za to z konkretnie postawioną kropką na opowiadanej historii?

Wiosna trwa w najlepsze, już powoli wchodzimy w lato i w takim okresie Bad Boy's Girl sprawdzi się zapewne wyśmienicie. Lekka, mało ambitna, jednak niesamowicie angażująca emocjonalnie historia jest czymś perfekcyjnym na ciepłe, leniwe dni. Może być też naprawdę dobrym  wstępem do zapoznania się z samym serwisem, z którego się wywodzi. Nie powiem, sama zaczęłam go częściej przeglądać i kto wie? Może znów trafię na jakąś perełkę?


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu



Rycerze pożyczonego mroku, Dave Rudden

Rycerze pożyczonego mroku, Dave Rudden




Pamiętacie te czasy, kiedy będąc dzieckiem siedziało się pod kołdrą z latarką w ręce i książką w drugiej? Kiedy to potrzeba poznania dalszych losów bohaterów rozpierała człowieka od środka tak intensywnie, że z miłą chęcią zarywało się nocki i rano umierało z przemęczenia? W całym moim życiu miałam tylko kilka takich epizodów i towarzyszyły mi one głównie przy tytułach, które miło wspominam aż do dnia dzisiejszego. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś przyjdzie mi tego ponownie doświadczyć, aż do niedawna, gdy sięgnęłam po Rycerzy pożyczonego mroku.

Denizen Hardwick od długiego czasu przebywa w sierocińcu. Niewiele pamięta ze swojego wczesnego dzieciństwa, a rodzice są jedynie zamglonym wspomnieniem. Jakiś czas po jego trzynastych urodzinach, zupełnie niespodziewanie odwiedzić chce go ciotka, co jest dość sporym zaskoczeniem, gdyż do tej pory sądził, iż nie ma żadnych żyjących krewnych. Wszystko, co dzieje się później jest niczym jazda bez trzymanki. Nieoczekiwany zwrot wydarzeń popycha go do bractwa pożyczonego mroku, walczącego z istotami cienia. Żeby nie było, Denizen nie pała optymizmem w obliczu nowych obowiązków, a nowa rodzina zdecydowanie odstaje od jego oczekiwań.

Nie wytrzymam, jeżeli już na samym początku nie wspomnę, jak bardzo jestem zachwycona! Przyznam, że nie lubię kiedy książka ma opis twierdzący, że dany tytuł będzie świetny dla fanów Harrego Pottera, bo kojarzy mi się to z marną inspiracją zrobioną jedynie dla pieniędzy. W tym przypadku jednak określenie to jest perfekcyjnie dobrane, ale nie pod względem przebiegu wydarzeń, a odbioru podczas czytania. Autentycznie poczułam się znów jak dziecko, które zachłannie zgłębia kolejne strony opowieści. Wykreowany świat jest barwny, brak mu męczącej cukierkowatości, a postaci są wielowymiarowe. Podoba mi się fakt, że pisarz nie stara się za wszelką cenę ukazać  bohaterów jako bezsprzecznie dobrych. Ba, wprowadza nawet chaos, który utrudnia czytelnikowi rozpoznanie, które osoby są po stronie Denizena, a które mu zagrażają. Trudno też zarzucić cokolwiek samej fabule opowieści. Poszczególne wydarzenia miło się zazębiają i absolutnie nic nie wybija z lektury. I ten świat! Rycerze, demoniczne i karykaturalne stwory, intrygujący wymiar cieni, napierający na naszą rzeczywistość i czekający tylko na okazję by móc się wydostać, to zdecydowanie coś na miarę Okrutnej Pieśni, którą miałam okazję zachwycać się w zeszłym miesiącu. 

Opowieść o rycerzach to bardzo przyjemny tytuł i choć zdaję sobie sprawę, że jest przeznaczony dla młodszego czytelnika, to i tak taki staroć jak ja na spokojnie może czerpać z niego radochę. Nie bez przyczyny porównałam tę książkę do ostatniego dzieła Victorii Schwab, gdyż autorzy starają się wprowadzić nieco więcej mroku do prowadzonej opowieści i tworzą światy możliwie jak najbardziej rozbudowane. Miejmy nadzieję, że takich pozycji będzie w przyszłości coraz więcej, bo nie ma sensu niepotrzebnie upraszczać fabuły w obawie, że młodzież tego nie ogarnie.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu


Copyright © 2014 moja booktopia , Blogger