Goodbye Days, Jeff Zentner

Goodbye Days, Jeff Zentner



Recenzja Goodbye days nie miała być z początku tekstem przyjemnym. Po przeczytaniu kilkudziesięciu stron, zwyczajnie miałam ochotę przerwać lekturę i wyrzucić tę książkę w jakąś bezdenną otchłań. Wszystkie wydarzenia dziejące się na jej łamach wydawały mi się bowiem absurdalne i wyssane z palca, a zmarnowany potencjał bił po oczach. Kilkukrotnie zostawiałam tę historię na później i na szczęście, dzięki mojemu uporowi, udało mi się ją ukończyć. Na szczęście, bo jak później się okazało w ogóle nie było tak źle. Wątki ostatecznie zostały logicznie wyjaśnione, a każda kolejna strona była dla mnie emocjonalnym tornadem.

SMS, który zabił. Brzmi groźnie, prawda? Pewnie każdy wyobraża sobie teraz, że było w nim nakłanianie do samobójstwa, bądź jakieś bardzo krzywdzące słowa. Rzeczywistość Carvera wygląda jednak zupełnie inaczej. "Gdzie jesteście, chłopaki? ODPISZCIE.", dokładnie te cztery słowa wystarczyły, by jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki doszło do trzech zgonów. W wypadku samochodowym zginęli najbliżsi przyjaciele nastolatka, a otoczenie szuka winowajcy tej strasznej tragedii. Trudno powiedzieć, czy faktycznie winna była nieuwaga kierowcy, ze względu na odczytywanie wiadomości, czy też zawinił prowadzący tira, jednak jedno jest pewne - gdyby nie to jedno felerne pytanie, wszystko miało szansę skończyć się zupełnie inaczej.

Opowieść stworzona przez Jeffa Zentnera, choć z początku faktycznie zagmatwana, jest ciekawa i pełna refleksji. Na jej łamach można dostrzec różne oblicza ludzi, zmieniające się jak w kalejdoskopie pod wpływem nieoczekiwanej i trudnej do zaakceptowania utraty bliskiej osoby. Jest to niejako delikatna próba analizy natury człowieka oraz ukazanie, że tak wielki ciężar może odmienić go raz na zawsze. Zabiegi te niezwykle dobrze sprawdzają się w praktyce, gdyż pozwalają na własnej skórze odczuć emocje postaci, które do przyjemnych zdecydowanie nie należą. Bohater przechodzi swego rodzaju rytuał przejścia żałoby, od stanu kompletnego załamania i obwiniania wyłącznie własnej osoby, a stanem względnej akceptacji otaczającej go, nowej rzeczywistości. Niezwykle dobrze śledzi się tę podróż pełną wewnętrznych rozterek i narastających sprzeczności. Pokusić się mogę nawet o stwierdzenie, że jest w tym nutka takiej masochistycznej przyjemności z możliwości dzielenia wraz z Carverem negatywnych uczuć, wypełniających naszą głowę prawie do samego końca. Wszystko to wynika z tego, iż zarówno styl wypowiedzi, kreacja bohaterów jak i  sposób, w jaki został przedstawiony problem śmierci, ukazany jest bardzo realistycznie i jak na dłoni widać pewne psychologiczne wzorce. Autor sprawił, że z lektury tej można z pewnością wyciągnąć pewną życiową naukę i przestrogę na przyszłość. Tytuł dodatkowo obfituje w piękne, pełne sentencji słowa, a całokształt daje wyraz bardzo dojrzałej młodzieżowej książki.

Goodbye Days jest bardzo ciekawym czytelniczym przeżyciem. Przez większość czasu dołująca historia, przynosi pod koniec dziwne uczucie ukojenia dla kłębiących się w głowie myśli i podstawę dla wielu rozważań o wartości naszego istnienia. Polecam ją osobom, które szukają dobrego przesłania ukrytego w lekkiej i przystępnej formie. Mam też nadzieję, że nie jest to moje ostatnie spotkanie z twórczością Jeffa Zentnera, bo udowodnił, że nawet osoba zawodowo zupełnie oderwana od literatury może okazać się całkiem dobrym pisarzem.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękuję wydawnictwu


Złotowidząca. Ucieczka, Rae Carson

Złotowidząca. Ucieczka, Rae Carson



Lato nam się już niestety nieszczęśliwie kończy, więc w ramach pocieszenia postanowiłam sięgnąć po coś w ciepłych klimatach, byleby tylko choć na chwilę wywołać to przyjemne uczucie błogiego gorąca, które po prawdzie jeszcze miesiąc temu większość z nas męczyło, jednak teraz się za tym tęskni. Niedawno rozpoczęłam współpracę z wydawnictwem Jaguar i pierwszą książką, jaka przyszła mi do głowy podczas wyboru interesującego mnie tytułu była właśnie Złotowidząca. Dzikiego zachodu to ja jeszcze w książkach nie uświadczyłam, co najwyżej widziałam kilka filmów w tej scenerii, także ciekawość moja odnośnie tego, co takiego przygotowała Rae Carson była ogromna.

Leah Westfall żyje w czasach gorączki złota. Jest rok 1849 i życie w Ameryce jest dla wszystkich niezwykle trudne. Ciężko o pieniądze, a co za tym idzie - pożywienie, więc dużo osób szuka szczęścia gdzie tylko ogłoszą, że można zarobić. Rodzina Lee nie idzie jednak za tłumem, po części dlatego, że ojciec dziewczyny jest chory, a po części bo posiadają pewną tajemnicę, którą skrzętnie skrywają przed światem. Nastolatka wykrywa bowiem choćby najmniejsze drobinki złotego piasku, wzywające ją do siebie całą mocą. To właśnie dzięki tej umiejętności rodzina jeszcze jakoś wiąże koniec z końcem, jednak pogłoski o szczęściu starego Westfalla rozchodzą się po okolicy, a możliwość zapanowania nad złotowidzącą dziewczyną może doprowadzić nawet do największej tragedii, jaka zresztą w końcu nadchodzi. W obliczu niewyobrażalnej straty, Leah ucieka z rodzinnych stron w pogoni za wolnością i za kimś, komu być może na niej zależy.

Przyznać muszę, że trudno jest uplasować ten tytuł w jakiejś konkretnej kategorii. Autorka dokonała bowiem bardzo ciekawego zabiegu dodając dosłownie jeden element fantastyczny, czyli wyczuwanie złota do realnych wydarzeń przeszłości, a wszystko to zostało utrzymane w stylu najlepszej powieści przygodowej. Widoczne jest jak na dłoni bazowanie na faktach historycznych, z kilkoma modyfikacjami, do których pisarka sama się przyznaje. Wszystko jednak zachowuje sens i odpowiedni wydźwięk, a te delikatne zmiany w żaden sposób nie wpływają na to, by historia ta miała nie toczyć się tak samo, jak w rzeczywistości. Podziwiam ogólnie nakład pracy, jaki autorka musiała w tę książkę włożyć. Sama stwierdziła, że dokonała ogromnego researchu, żeby wszystko pozostało zachowane zgodnie z duchem przeszłości. Opowieść traktuje o trudnych czasach, w jakich niegdyś musieli żyć amerykanie, a sławna gorączka złota prócz bogactwa przynosiła również śmierć całym rodzinom. Rae Carson stara się oddać obraz dalekich podróży rodzin za wizją lepszego życia. Była to tułaczka trudna, jednak czasami będąca jedyną możliwością na zapewnienie bytu potomkom. Kiedy jednak życie nie pozostawia wyboru, trzeba podejmować ryzykowne decyzje. Ryzykowne tym bardziej, że niekiedy w obliczu zagrożenia nawet przyjaciel może okazać się wrogiem, jeżeli w grę wchodzi przetrwanie. Ukazany został też problem niewolnictwa i nierówności rasowych, kiedy to czarni ludzie byli traktowani jak przedmioty i tania siła robocza. Uprzedzenia wówczas zakrywały ludziom oczy, pozbawiając przy tym trzeźwego punktu widzenia, popychającego do podejmowania nieprzemyślanych i ryzykownych decyzji tylko dlatego, że trzymano się tych chorych przeczuleń. Wkradło się również kilka wątków politycznych, ponieważ autorka przedstawiła rozłam między stanami ameryki, będącego zalążkiem rozpoczynającym późniejszą wojnę secesyjną.

Aż mi się miło robi na myśl, że tym razem nie muszę zrzędzić na główną bohaterkę. Leah jest chyba najsilniejszą protagonistką, jaką miałam okazję spotkać. Życie przyzwyczaiło ją do twardego stąpania po ziemi i radzenia sobie dosłownie z każdym problemem na własną rękę. Jest ona na tyle silna, że mimo pojawienia się wątku romantycznego, historia w żaden sposób nie została jego kosztem przyćmiona. Ba, nawet nie jest to taki bezpośredni romans, bowiem relacja postaci w tej części jest bardzo subtelna i sprowadza się jedynie do dawania znaków stronie przeciwnej. Uczucie to nie jest też dziełem przypadku, ani nie pojawia się z dnia na dzień, gdyż jest wyraźnym efektem wieloletniej przyjaźni i mocnych więzów, a Leah aż do samego końca odkrywa siebie i swoje prawdziwe pragnienia.

Złotowidzącą polecam wam z ręką na sercu, jeżeli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o dzikim zachodzie, jednak męczą was suche fakty historyczne. Jeżeli zaś szukacie dobrej przygody, czy też po prostu relaksu, cóż, również trafiliście pod dobry adres. Często jest tak, że kontynuacje są wymuszone, byleby tylko zarobić więcej na marce, jednak w tym przypadku pisarka otworzyła furtkę na taką mnogość wątków, że nie da się tej opowieści zostawić na pastwę losu. Pozostaje nam więc czekać na premierę kolejnego tomu, który ukaże się już w przyszłym miesiącu.

Za udostępnienie książki do recenzji dziękuję wydawnictwu


Czerwień rubinu, Kerstin Gier

Czerwień rubinu, Kerstin Gier



Z twórczością Kerstin Gier miałam do czynienia już wcześniej, kiedy to po raz pierwszy sięgnęłam po jej niezwykle popularną trylogię snów. Seria ta postawiła autorce poprzeczkę naprawdę wysoko i do samego końca zastanawiałam się, czy Czerwień Rubinu będzie czymś choć trochę dorównującym Silver. Przyznam również, że do tamtej pory nigdy nie podchodziłam zbyt entuzjastycznie do literatury niemieckiej, lecz przygody Liv rozwiały wszelkie moje uprzedzenia. Czy jednak i w tym przypadku pisarka sprawiła, że wykreowany świat przypadł mi do gustu?

Gwendolyn Shepherd prowadzi całkiem zwyczaje życie. Chodzi do szkoły, ma przyjaciółkę i trapią ją zupełnie pospolite problemy typowego nastolatka. Rodzina dziewczyny skrywa jednak nie jedną tajemnicę, których sens nawet sama Gwen nie do końca pojmuje. Podobno w jej rodzie z pokolenia na pokolenie przekazywany jest magiczny gen, pozwalający jego nosicielowi przenosić się w czasie. Według wszelkich wyliczeń i znaków na niebie to właśnie Charlotta, kuzynka Gwen już niebawem ma dostąpić tego niebywałego zaszczytu. Wszystko byłoby oczywiście w zupełnym porządku, gdyby nie to, że doszło do pomyłki i trafiło na niczego nie spodziewającą się Gwenny, która zupełnie nie wie jak się w tej nowej rzeczywistości odnaleźć. Uwikłana zostaje w plany bractwa strażników czasu oraz poznaje swojego towarzysza misji - Gideona, niestety niezbyt chętnego do współpracy. Od teraz już nic w jej życiu nie będzie takie samo, a każda kolejna podróż w dawne czasy rodzi nowe pytania odnośnie przeznaczenia nastolatki.

Bardzo podoba mi się styl, w jakim została napisana książka. Jest on na tyle charakterystyczny, że mimo zupełnie inaczej wykreowanego świata niż w przypadku Silver i tak bezpośrednio odczuwamy, że tytuł ten wyszedł spod pióra dokładnie tej konkretnej autorki. Nie jest to oczywiście cecha zła i zaręczyć mogę, że jeżeli spodobała się wam historia Liv, to pewnie i Rubin skradnie wasze serca. Ba, przyznać nawet muszę, iż akurat w moim przypadku opowieść ta spodobała mi się bardziej, a to za sprawą wartko toczącej się akcji, bez zbędnego rozwlekania tematu, którym niestety wyładowana była trylogia snów. Czerwień Rubinu ma w sobie to coś, co wywołuje przyjemny dreszczyk emocji. Bohaterowie bowiem działają pod pewną presją czasu, spowodowaną ograniczeniem liczby godzin przypadających na jedną podróż w przeszłość, w wyniku czego zabieg ten nadał zupełnie innego, świeżego wymiaru całej przygodzie.

Motyw przewodni książki jest zdecydowanie czymś, co idealnie trafiło w mój gust. Pomieszanie realiów historycznych i upchnięcie ich w otoczkę fantasy wyraźnie wychodzi tytułowi na dobre. Nie znajdziemy tu trudnych, naukowych wyjaśnień, a wszelkie informacje podane są w lekkiej, nie zawierającej szczegółów formie. Odbiór rzeczywistości jest również dodatkowo ograniczony, gdyż Kerstin Gier pozwala nam spojrzeć na sytuacje jedynie na tyle, na ile sama rozumie i słyszy to nasza Gwen, czyli...niewiele i w tym momencie pies jest właśnie pogrzebany, bo o ile z bohaterką serii Silver nie miałam specjalnego problemu, tak z Rubinem przeżywałam katorgę. Oczywiście zachowuję wszelką wyrozumiałość dla próby stworzenia pospolitej dziewczyny, jednak uważam, że w niektórych aspektach została ona bezlitośnie i niesprawiedliwie pozbawiona inteligencji. Dziwi mnie też fakt, że cechy, w których była z początku mocna, później zostały jej całkowicie odebrane pozostawiając ją zupełnie bezbronną i ogłupioną. Z czasem nabiera na szczęście charakteru, a jej dojrzałość zaczyna plasować się na odpowiednim poziomie lecz szkoda, że pisarka nie zostawiła jej choć jednego silnego i wiodącego atrybutu.

W ogólnym rozrachunku Czerwień Rubinu wypada naprawdę dobrze. Może i trochę wykastrowano główną postać, jednak książka ta nadrabia naprawdę solidną fabułą, która zapewne rozwinie skrzydła w kontynuacji. Kerstin Gier jak zwykle przyprawia czytelnika o apetyt na więcej, bowiem szybkie tempo akcji sprawia, że tytuł ten czyta się ekspresowo i chce się dalej odkrywać nie tylko sekrety przeszłości, ale i tajemnice rodziny Montrose.


Za udostępnienie książki do recenzji dziękuję wydawnictwu




Ostatnia aria Mozarta, Matt Rees

Ostatnia aria Mozarta, Matt Rees




Zazwyczaj bardzo starannie dobieram książki w przypadku egzemplarzy recenzenckich. Oszczędza mi to zawodu i straty czasu na czytanie oraz późniejszą konieczność opisywania mojego rozżalenia. W przypadku Ostatniej arii Mozarta wybór nie był jednak oczywisty. Co prawda bardzo zaintrygował mnie wątek główny opisany na łamach zapowiedzi, jednak nie miałam do tej pory żadnej styczności z twórczością Matta Reesa i jakość jej treści była dla mnie ryzykowna niczym gra w ruletkę. Kusząca treść zawoalowana w porywających utworach jednego z najwybitniejszych kompozytorów pociągała mnie jednak na tyle, że postanowiłam po tytuł ten sięgnąć. Czy jednak okazał się być godnym odwzorowaniem dawnych czasów? I co najważniejsze, czy książka ta potrafi porwać czytelnika?

Nannerl Mozart na wieść o śmierci jej brata nie jest w stanie uwierzyć w pospolitość jego odejścia.
Wiedziona miłością oraz chęcią rozwikłania tajemniczych okoliczności działalności Wolfganga, postanawia na własną rękę rozpocząć śledztwo. Wiedeń to miasto wielu ukrytych prawd, a teoria goni teorię, rozsiewając potężną sieć plotek dotyczących ostatnich miesięcy jego życia. Ponoć i on sam wierzył, że został podstępnie otruty, a wszystko to jest owocem uknutego przez wrogów spisku. Krok po kroku Nannerl odkrywa przerażające fakty, zaczynające sięgać znacznie głębiej, niż mogła sobie wyobrażać.

Pierwszą rzeczą, która ewidentnie się wyróżnia jest perfekcyjny sposób, w jaki książka ta została napisana. Klasyczna forma przedstawiania treści, tak dobrze dopasowująca się do wyznań z pamiętnika oraz nieskrywana fascynacja światem muzyki, chwyciła mnie za serce. Widać jak na dłoni, że miłość do dzieł Mozarta nie jest jedynie elementem profilu głównej bohaterki, ale i prywatnej sympatii autora, której nie sposób przeoczyć. Opisy wykonywania utworów i piękne, emocjonalne wrażenia z nimi związane sprawiają, że czytelnik odczuwa je tak, jakby sam stał i wsłuchiwał się w skomplikowane fortepianowe kompozycje. W sprawie kwestii formalnych również trudno jest coś zarzucić autorowi. Widać, że dokładnie odrobił pracę domową nie tylko w zakresie twórczości, ale i życia prywatnego kompozytora. Oczywiście kilka sytuacji oraz historii losów bohaterów zostało nieco zmodyfikowanych na potrzeby kreacji, jednak nie jest to nic karygodnie naruszającego porządek realnych wydarzeń. Do dziś bowiem śmierć Mozarta owiana jest nutką tajemnicy, a książka ta jest jedną z możliwych teorii wysnutych przez pisarza.

Tytuł ten prócz wspomnianych wcześniej historycznych naleciałości oraz wątku kryminalnego przesiąknięty jest na wskroś muzyką i to ona niejako dryguje losami ludzi, odkrywając kolejne tajemnice. Naszpikowana jest ogromem emocji, a zagłębianie się w nią i rzeczowe rozpatrywanie ukrytych znaczeń, pozwala na zapoznanie się z faktami od innej strony i rozwikłanie skomplikowanej symboliki z pozoru nieistotnych elementów utworów Wolfganga, które później okazują się być furtką do tajemnicy jego śmierci. Dosłownie każde zdanie ma swoje znaczenie. Nie uświadczymy niepotrzebnych wypychaczy, byleby tylko stworzyć kolejną stronę.Wszystko ewidentnie ma swój sens i znajdzie zastosowanie w późniejszych wydarzeniach. Wielką niesprawiedliwością byłoby jednak, gdybym nie wspomniała również o duszy tej historii - Nannerl Mozart. Niewiele do tej pory mogliśmy się dowiedzieć o tej jakże ciekawej kobiecie, tak niesprawiedliwie odsuniętej na bok przez własną rodzinę. W Ostatniej arii Mozarta zyskuje ona jednak drugie życie, zostając przedstawiona jako osoba o niezwykle mocnym charakterze i sile przebicia. W sposób zdecydowany stąpa po trudnym świecie mężczyzn i bezlitośnie, acz w dalszym ciągu nie tracąc wdzięku damy, rozbija uknutą sieć intryg. To jej osoba sprawia, że książkę tę czyta się z chęcią i to dla niej właśnie warto poświęcić te kilka godzin lektury.

Ostatnia aria Mozarta jest z pewnością tytułem, o którym zbyt mało się mówi. Niezwykłe połączenie faktów biograficznych i muzyki, wzbogacone o wątek kryminalny, osadzone jest tak dobrze, że aż z trudem jest uniknąć mi porównań do dzieł Dana Browna. Bowiem na pierwszy rzut oka niepozorna sprawa zaczyna rozrastać się do do czegoś niebywale dużego. Zwykła śmierć stała się owocem knowań, a one zaś utworzyły część planu będącego ucieleśnieniem chorych układów zamożnego światka. Wartym nadmienienia jest również fakt, że na końcu opowieści znajdziemy listę utworów, o jakich mowa podczas rozgrywających się wydarzeń. Próbowałam odsłuchać kilka z nich podczas czytania i muszę stwierdzić, że doznania płynące z brnięcia przez losy bohaterów były o niebo intensywniejsze i zabarwione dodatkowo nutką melancholii nad przykrym losem tak fantastycznego kompozytora.

Ogromnie polecam Wam zapoznać się z dziełem Matta Reesa, ponieważ jest one nie tylko prawdziwą perełką dla osób zafascynowanych muzyką, ale i naprawdę dobrą historią, przystępną dosłownie dla każdego, za sprawą pięknego języka wypowiedzi i chwytających opisów pozwalających zatopić się w świecie dawnych kompozytorów.


Za udostępnienie prebooka do recenzji dziękuję wydawnictwu 


Tysiąc odłamków ciebie, Claudia Gray

Tysiąc odłamków ciebie, Claudia Gray



Pamiętam jak już we wczesnym gimnazjum z zapałem wypożyczałam książki na temat światów równoległych, w czasie kiedy inni moi rówieśnicy pochłonięci byli raczej Zmierzchem. Ilekroć sięgam pamięcią, to wracam do dawnych rozważań odnośnie tego, jak wiele wyborów może dokonać człowiek i co by było, gdyby zachował się w sposób inny od wykonanego. Tym samym pojawiają się pierwsze pytania odnośnie faktycznego istnienia innych możliwości, przeznaczenia, czy nawet deja vu, które często określane jest jako odczucie czegoś, co już się wydarzyło. Zagadka ta, oczywiście do tej pory nie rozwiązana, daje spore pole do popisu autorom książek, którzy tego typu fantazje przekształcają w niezwykłe obrazy innych rzeczywistości, gdzie ludzkość nie dość, że odkryła to co niemożliwe, to jeszcze zaczęła sprawnie z nowych benefitów korzystać. Tysiąc odłamków ciebie jest właśnie jednym z dzieł, które na teorii światów równoległych swoją fabułę opierają, aczkolwiek nie jest to powieść gatunkowo czysta. Nie mniej jednak tytuł ten określany jest jako science-fiction i mimo romantycznych wątków, ciężko jest mu tego odmówić. Trudno jest bowiem dyskutować co w kanon wpisać się może, a co nie, bo na przestrzeni lat zarówno fantastyka naukowa, jak i fantastyka stały się polem tak śliskim, że z łatwością jest w nich lawirować, tworząc różnorakie koncepcje.

Marguerite Caine jest córką słynnych fizyków pracujących nad przełomową technologią pozwalającą na podróże między wymiarami. Wszystko idzie w jak najlepszym kierunku i wydaje się, że od ogłoszenia odkrycia dzieli ich zaledwie krok, kiedy nagle w tragicznym wypadku ginie jej ojciec. Wszystko wskazuje na to, że sprawcą jest ulubiony asystent rodziców - Paul Markov. Złapanie go nie jest jednak takie proste, bowiem morderca uciekł do innego wymiaru. Mar, kierowana żądzą zemsty, postanawia podjąć szaleńczą próbę złapania sprawcy. Za sprawą Theo, który odbudował dawne prototypy firebirdów przeskakują między światami, a każdy z nich rzuca cień na motywy Paula i powoli odkrywa kolejne karty w sprawie tajemniczej śmierci.

Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, jest niesamowicie szybkie tempo wydarzeń w książce. Nagła tragedia oraz ciężar jej następstw spada na nas już w pierwszych zdaniach. Możemy wręcz poczuć się jak po skoku za pomocą firebirda, gdzie od razu wpadamy do głowy bohaterki i nie przejmując nad nią kontroli, biernie śledzimy jej aktualne myśli i odczucia. W wyniku tego zabiegu przyznam, że odrobinę brakowało mi szerszego wprowadzenia do fabuły, mimo, że później niedociągnięcia te są stopniowo nadrabiane za pomocą licznych retrospekcji. W rezultacie niektóre wybory bohaterów wydawały mi się z początku płytkie i podejmowane bez większej przyczyny, czy pomyślunku. Sama główna bohaterka wygląda na wykreowaną z namysłem, jednak i pewną przykrą konsekwencją, powodującą, że wielokrotnie przyjdzie nam się zirytować nad brakiem logicznego podejmowania decyzji, czy też brakiem zdecydowania w ogóle. Jest to niestety problem zaszyty na wielu płaszczyznach, od emocjonalnego roztargnienia zaczynając, a na samozaprzeczeniu własnym poglądom kończąc. Zupełnie inaczej sytuacja ma się w kwestii postaci drugoplanowych - w tym przypadku o ciekawych, wielowymiarowych charakterach, z którymi przyjemnie jest brnąć przez fabułę. To oni właśnie ratują tę książkę i sprawiają, że odczuwamy świadomość kreacji pisarki, a nie pomyłkę podczas pisania. Mer jest osobą młodą, nawet bezpośrednio określoną jako impulsywną, także wszystko jest w jak najlepszym porządku, gdy tylko oswoimy się z myślą o celowości takiego tworzenia bohaterów. Ewidentnie widać brak ścisłych zdolności, małe zainteresowanie zagadnieniami naukowymi i powierzchowne, bardziej emocjonalne spoglądanie na otaczającą ją, równoległą rzeczywistość i z jednej strony jest to naprawdę dobre posunięcie, bo nie robimy z bohatera osoby wszechmogącej, jednak niesie to za sobą brak zagłębiania się w koncepcję podróży po wymiarach, mającej naprawdę spory potencjał.

Tysiąc odłamków ciebie okazało się być książką niezwykle przyjemną odbiorze, przez co ekspresowo ją przeczytałam. Nawet się nie obejrzałam, a już zastał mnie koniec tej ciekawie zapowiadającej się historii. Zagadnienia z zakresu fizyki, choć może nie w dużej ilości, zostały przedstawione w sposób niesamowicie przystępny nawet dla największego laika. Kto wie, być może będzie to dla kogoś pierwszy krok, żeby nieco bardziej zacząć zgłębiać tę tematykę? Uważam, że jednak warto nie nastawiać się na ogrom tego typu informacji. Książka ta jest mieszanką literatury romantycznej, sci-fi i młodzieżowej, co jest bardzo odczuwalne. Sama w tej kwestii nie liczyłam na to, że tytuł ten będzie przełomowy dla fantastyki naukowej i bardzo dobrze na tym wyszłam, ponieważ historia była lekka, przystępna i zdecydowanie nie pretendująca do tego, by być czymś ambitnym. Myślę, że właśnie dzięki temu uchroniłam się przed skreśleniem tego tytułu z tak trywialnych powodów i przygoda ta w ogólnym rozrachunku była satysfakcjonująca na tyle, że z niecierpliwością czekam na kolejny tom, gdzie liczę, że zarówno wątek podróży w czasie jak i spisku przeciwko rodzinie Mer zostanie trochę bardziej rozbudowany. W końcu to dopiero początek, a przed nami jeszcze dwie kolejne części, w których może wydarzyć się dosłownie wszystko.


Za udostępnienie książki do recenzji dziękuję wydawnictwu



Copyright © 2014 moja booktopia , Blogger